To uczucie, gdy przez 7 tygodni dziergasz posta, a potem przez przypadek jakoś niszczysz wersję roboczą... Chyba powinnam się wściec, ale piję wino i mam mocno wyjebane na wszystko.

+++

W końcu się wzięło i trochę tego zużyło. No to lećmy z tym koksem. 

KWC
Yves Rocher, Błyskawiczna maseczka odżywczo-odbudowująca do włosów suchych - zakupiona jako zapchajdziura do darmowej wysyłki, obecnie niedostępna - czyżby wycofana? Jeśli tak, to bardzo dobrze, bo w moim mniemaniu poziom tego produktu jest naprawdę żenujący. Gęsta, wręcz maślana konsystencja słabo rozprowadzała się na włosach. Wiele dziewczyn na KWC pisze o pięknym zapachu - chyba miałam inny produkt, bo mnie ten pseudo-owsiany aromat kojarzy się z produktami do czyszczenia łazienek, które pamiętam z dzieciństwa - przysięgam, tak pachniała moja łazienka w przedszkolu. Efekty odżywcze? Znikome, a co jak co, końcówki miałam już nieźle zniszczone. Jeśli wróci do sprzedaży - nawet nie tykajcie.


oh yeah

w końcu sama zrobiłam zdjęcia
L`Biotica, Biovax, Intensywnie regenerujący szampon do włosów przetłuszczających się - czytam opinie na KWC i nie wierzę własnym oczom - jakie baty! Niesamowite! Z szamponu byłam jak najbardziej zadowolona. To fakt, jest dość gęsty, ciężki i opornie się pieni, dlatego używałam go dopiero w drugim myciu, najczęściej po dziecięcym szamponie. Tak stosowany spełnił moje oczekiwania co do utrzymywania się świeżości włosów - mam grubą, gęstą grzywkę, a na takim materiale testowym wszelkie fuck-upy byłyby od razu widoczne :]


Toni&Guy, Nourish, Odżywka do włosów zniszczonych - sprytne duże opakowanie sugeruje, że kupujemy więcej produktu niż w przypadku tańszych odżywek, a elegancki design daje ułudę luksusu. Zapach neutralnie miły dla większości nozdrzy, jak się domyślam, konsystencja zwarta acz łatwa w rozprowadzeniu.
Nie od dziś wiadomo, że jedną odżywką mocno zniszczonych kudłów się nie naprawi, ale jeśli właśnie ścięłyście suche końcówki, to jest szansa, ta pozostała na głowie część owłosienia uchowa się jakoś w zdrowiu i szczęściu. I ten stan dzięki Toniemu można nawet długo utrzymać, a włosy nawet będą się ładnie układać i błyszczeć. No tyle wygrać.


Ducray, Kelual DS + Elution - nie ma chrzanienia, że jestę blogerę, więc takie problemy jak łupież czy inne plagi mnie nie spotykają. Można lecieć Nizoralem, który zamienia najgrubsze włosy w siano, można się odbijać od drzwi kolejnych dermatologów, którzy nie bardzo mają pomysł, co przepisać, więc dają kolejny szampon na receptę, którego nie idzie wykupić w 3 dzielnicach. A i tak kończy się na tym, że przyjaciółka mówi "wiesz, to mi pomogło" i lecisz jak w dym.
Kelual DS to "specjalistyczny szampon przeciwłupieżowy", który stosuje się jako podstawową kurację 3 razy w tygodniu przez 2 tygodnie (flaszka o pojemności 100 ml). Elution to szampon, który ma jak najdłużej utrzymać w ryzach stan względnej szczęśliwości bezłupieżowej, a producent zaleca stosowanie "as often as desired" (300 ml). Te dwa produkty na ogół występują razem w zestawie i tak zresztą wychodzi najtaniej je kupić (zwłaszcza na Allegro). Wesoła parka wystarczyła mi na rok stosowania, przy czym muszę zaznaczyć, że problem łupieżu (czy czymkolwiek by to gówno nie było) nie jest u mnie mocno nasilony. Objawia się głównie w okresach osłabienia i/lub silnego stresu (jestem chora, mam jakiś fuck-up, spoko, niech mi jeszcze się sypie ta mało estetyczna posypka z głowy, SPOKO). Problem ustępował na ogół po dwukrotnym zastosowaniu Kelualu, który jest szatańsko wydajny. Potem stosowałam przez jakiś czas Elution przy drugim myciu i miałam spokój na kilka tygodni. Myślę, że fajnie jest mieć taki zapasowy, solidny zestaw zawsze pod ręką - no chyba że ktoś tu pierdzi tęczą i nigdy się nie przyzna, że miewa łupież.

+++

Piję ósmy dzień z rzędu. Chyba przechodzę mocno opóźnioną fazę studenckiego pijaństwa.

Końcówki roku w mojej wielkiej narracji są pełne ciotodramy i niestworzonych problemów. Rok temu zbierałam się do zerwania z facetem, teraz biegam jak głupia za innym. I serio, chciałabym, żeby to był TEN ważny życiowy problem - nie, to tylko maska i całkiem zgrabna przykrywka dla gorszego samopoczucia. 

+++

Mój ośmioletni brat cioteczny dostał wiele prezentów, w tym nowiutkiego laptopa od rodziców i zabawkowe Angry Birds od nas. Nie jest źle, samodzielne ustawianie klocków i rozwalanie ich w rzeczywistości wygrało z komputerem. Tyle wygrać. 

+++

Miałam jedno marzenie od liceum - kupić sobie skórzaną sukienkę. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, w sumie chyba nie muszę. Wtoczyłam się do sklepu, od niechcenia przejrzałam wieszaki i znalazłam niby mój rozmiar, w dodatku przeceniony. Pomyślałam to, co każda dobrze wychowana pannica by pomyślała, czyli "a chuj, co mi szkodzi" i ku swojemu niemożebnemu zdziwieniu nawet się w ciuch zmieściłam. Żeby wyglądać jak cywilizowany człowiek potrzebuję jeszcze butów na obcasie (od których dostaję lęku wysokości) i spanxów do wyrównania fałdek. Mogłabym oczywiście schudnąć, ale to dopiero po Nowym Roku, nie? Sukienka czeka.

+++

Mamy z D. marzenie, żeby którąś z kolejnych Wigilii do 30-tki spędzić w Tajlandii. 
W klubie go-go.
Ze striptizerkami-transkami.
I wynajętą małpą. 
Jak ja się cieszę, że mam kogoś, kto postrzega świat w ten sam sposób co ja. 

Życzę wam, żebyście też miały kogoś takiego. 

+++

Moja druga przyjaciółka ma srogie skillsy w paincie i regularnie robi dla mnie jakieś głupie obrazki - ale ta kartka świąteczna zdecydowanie wygrywa!



Mam do opowiedzenia dziś bajeczkę - głównie o rozczarowaniu.

W październiku miało miejsce średnio przyjemne zajście w Hebe niedaleko mojego miejsca pracy, które mnie rozeźliło do tego stopnia, że aż wysmarowałam reklamację - biorąc pod uwagę, że na ogół takie sprawy olewam, włącza się tu tryb "wiedz, że coś się dzieje". Zasadniczo nie należę do osób, które się mocno awanturują o byle gówno, mam za sobą epizody pracy w handlu i gastronomii, więc jestem wyrozumiała, ale tu... Tu nie dało rady wrzucić na szósty bieg "zen" (niczym Vam Damme w tej ostatniej kultowej reklamie ze szpagatem)

Co się stało w październiku? Ano, kategoria wydarzenia to właśnie wspomniane wyżej "byle gówno". Bo poszło o małe pieniądze i sporo nerwów.

Przebieg wydarzeń - moja perspektywa. 
Zachęcona plakietką informującą o promocji na krem marki X, postanowiłam go nabyć (chciałam go kupić od dłuższego czasu, a że cena zjechała z 30 zł do 20, to się pokusiłam). Kupiłam jeszcze kilka innych rzeczy, a tuż po zapłaceniu zorientowałam się, że za rzeczony krem nabiło mi 24 zł. Idę do półki, patrzę na plakietkę - jak wół, 20 zł. Dopatruję się, czy data promocji aktualna - bo może coś się komuś pomerdało i została. Patrzę, wszystko prawidłowo. Wracam do kasy i cicho oraz uprzejmie mówię ekspedientce o zaistniałej sytuacji. Myślę sobie - no kurde, błąd, zdarza się, ale że jestem dusigroszem (there you go, I said it), to pytam w pierwszej kolejności, z czego ten błąd wynika i proszę o zwrot różnicy (dla mnie ta plakietka była wiążącą ofertą w końcu, nie ze mną te numery). Ekspedientka patrzy na mnie, patrzy na rachunek, widzę, że nie bardzo rozumie, o co mi chodzi (jakbym mówiła językami aniołów) i idzie po zastępczynię kierownika (ten fakt później okaże się bardzo istotny). 
Jeszcze raz tłumaczę nowej kobiecie, o co chodzi. Nie patrzy na mnie, bierze rachunek sprzed 3 minut, idzie po plakietkę i zaczyna ją komisyjnie studiować. Po dobrych 5 minutach dumania i liczenia na kalkulatorze, wychodzi na to, że 30-24 równa się zupełnie co innego niż 30-20, laska robi kwaśną minę i chyba nie dowierza arytmetyce, odlicza mi z kasy drobniaki (nominały głównie 20 i 50 groszy), rzuca je na blat i bez słowa wraca do swoich poprzednich obowiązków. Ja zbieram te drobne z niesmakiem, bo przecież moim celem nie było oszukanie na 4 zł wielkiej korporacji, a tak się poczułam - jakby to była moja wina. 

Prawdopodobnie zapomniałabym o całej sprawie, gdyby kobieta nie cudowała z porównywaniem plakietki i rachunku (czyżbym ją sama podmieniła? zgroza!), przeprosiła mnie (kierownicy niestety muszą przepraszać za wszystko, takie życie) za błąd w systemie (bo to zawsze są błędy w systemie :P) i bez zbędnych ceregieli zwróciła mi różnicę. A że tak nie było, to się zdenerwowałam (bo w Hebe zawsze była miła i kompetentna obsługa, a tu taka buba) i wysmarowałam maila z reklamacją. Najbardziej mnie w tym wszystkim zirytował sam błąd nabicia innych cen w kasie - bez niego cała sytuacja nie miałaby rzecz jasna miejsca.

W mailu wyżaliłam się i poprosiłam o wyjaśnienie sytuacji z cenami. Następnego dnia po napisaniu maila dostałam klasyczny auto-respond, że bardzo nam przykro, dobro klienta jest dla nas najważniejsze, całujemy cię mocno w twój piękny, kliencki tyłek i kochamy.
Po weekendzie zadzwoniła do mnie laseczka z biura obsługi klienta - połączyli mojego maila z kartą lojalnościową. Laseczka była bardzo nieśmiała, powtórzyła tekst z auto-responda i zapytała, czy wyrażam zgodę, żeby zadzwonił do mnie kierownik sklepu, o którym wspominałam w mailu, aby wyjaśnić całą sytuację. Zgodę wyraziłam i postanowiłam czekać.
Czekałam tak 10 dni. Zaperzyłam się i stwierdziłam, że dla zasady nie odpuszczę - jak jeszcze pracowałam w obsłudze klienta, to nie wiedziałam, skąd w ludziach tyle energii do wykłócania się o pierdolety. Teraz już niestety wiem i na przyszłość bardzo, bardzo współczuję wszelkim konsultantom bądź ekspedientom, którzy będą mieć ze mną do czynienia. Strzeżcie się.
Dziesiątego dnia odkurzyłam mailową korespondencję i piszę, że czekam cały czas na ten telefon. Musiało podziałać, bo po dwóch godzinach zadzwoniła do mnie babeczka i niestety nie dosłyszałam, czy była kierownikiem sklepu czy jakimś kierownikiem regionalnym. Znana śpiewka o przeprosinach i utrzymaniu najwyższej jakości obsługi, a także pojawił się nowy wątek - która laska mnie tak obsłużyła: blondynka czy brunetka. Po dwóch tygodniach rzecz jasna już tego faktu nie pamiętałam i powiedziałam o tym szczerze, aby niewinna osoba nie dostała opieprzu.
Jeszcze raz przeprosiny i absolutny hit: babeczka zaprosiła mnie do Hebe, aby kierownictwo mogło mnie OSOBIŚCIE przeprosić. Tego już nie wytrzymałam i powiedziałam, że aż tak wielka krzywda w końcu mi się nie stała i że jestem zbyt zajęta. Dalsza wymiana uprzejmości, babka poprosiła mnie o adres domowy, aby wysłać mi dla rekompensaty podarek. Rozmowa miała miejsce w połowie listopada, "podarku" nigdy nie dostałam. Absolutnie nie był mi do szczęścia potrzebny - ale wskazuje to niestety w mojej ocenie na nieco wyższy stopień niekompetencji, niż można by się było spodziewać.

Wysmarowałam te moje żale i zastanawiam się, czy jest gdzieś w tej historii jakiś morał - obawiam się, że nie bardzo. Jak pisałam - nie chciałam wyjść na płaczliwą idiotkę, której godność została niemożliwie urażona, bo tak się nie stało. Przeprosiny w sumie otrzymałam, zwrot kasy również, ale niesmak i ciut poszargane nerwy pozostaną mi jeszcze na długo. 
Macie podobne doświadczenia?

Jestem tak dumna, jakbym sama zajmowała się produkcją, reżyserią i montażem. A byłam tylko odpowiedzialna za to, żeby nikt się nie błyszczał (no dobrze, trochę scenografia, trochę kierownictwo produkcji i dużo mentalnego wsparcia). No i machnęłam zespołowi piękne, graficzne makijaże, których i tak nie widać <3 Również moja ręka z tatuażem zaliczyła medialny debiut. 




Divines wydali właśnie nową EPkę, którą można kupić TUTAJ. Jaram jak norka. 
+++

Kategoria: Błędy życiowe.
Podkategoria: Błędy, które popełniamy regularnie i absolutnie niczego się nie uczymy.
Dokładny opis: Uwierzenie mężczyźnie w wytwarzane przez niego pozory emocjonalnej dostępności.
Skutki: uczuciowe obicie mordy, stopniowe zastępowanie pozytywnego nastawienia do rzeczywistości cynizmem.

Leczenie: transplantacja drugiej wątroby w miejsce serca.


Jest poniedziałek rano, jest brzydko i wietrznie, listopad to najgorszy miesiąc w roku, ja się znowu przeziębiłam (było nie wychodzić w sobotę na imprezę; potem się wraca o 3 w nocy do domu i łatwo jest uwierzyć, że jest się niezniszczalnym) i muszę sobie dla komfortu psychicznego trochę pogderać. Na całe szczęście mam o czym, więc zapraszam do kącika ludzi głęboko niezadowolonych, czyli wszystkich Polaków. A przynajmniej tych malujących mordy.

O tym płynie czytałam sporo raczej sympatycznych recenzji, więc przy kolejnej wizycie w SP zdecydowałam się na poczynienie zakupu jednej flaszki, bo demakijaż rzecz święta i na pewno się zużyje (ile razy to sobie mówiłyście, kupując jakiś kosmetyk?). 
Nie przewidziałam jednej rzeczy - że produkt dwufazowy (więc siłą rzeczy tłusty) może mi się na moim szanownym, mieszanym ryju nie sprawdzić. Ale wmówiłam sobie, że skoro przy okazji jest wrażliwy, to po prostu jesteśmy dla siebie z Garnierem stworzeni. 



Jakie są moje odczucia? Cóż, to nie jest bardzo zły produkt, po prostu mocno niedopasowany do moich potrzeb. Zarzuty mam dość klarowne, więc dziś będzie w punktach:

  • jeśli chodzi o makijaż oczu, to paradoksalnie lepiej sobie radzi z ciemnymi cieniami i kilogramem maskary (ja taka fanka pajęczych nóżek, lol). nie pamiętam takiej sytuacji, żeby zmycie samej maskary było bardziej upierdliwe niż ciemne smoky na grubej bazie z kremowych cieni. i mówię tu o różnych produktach, które innymi zmywaczami schodzą błyskawicznie. 
  • to, że radzi sobie lepiej, nie znaczy, że jest super. jestem przyzwyczajona do zużywania dwóch wacików na jedno wyraziste oko, ale trzy na zwykły, dzienny makijaż..? same sobie odpowiedzcie.
  • fazy mieszają się dość opornie, szybciutko się rozwarstwiają, w dodatku zużywają się nierównomiernie. enough said. 
  • zmywanie tapety, czyli podkładu, pudru i dodatków określiłabym jako wystarczająco zadowalające (nawet w przypadku solidnych tynków typu Double Wear), ale nie mogę, po prostu nie mogę przeżyć tego uczucia tłustości, jakie zostaje po użyciu. i to nie jest dobry tłuszczyk jak po fajnym olejku, tylko ciężka, zalegająca powłoka, którą chce się od razu zdzierać Domestosem. i to nie tylko moje wrażenia - nieopatrznie zabrałam Garniera na plan i zmywałam nim wszystkie moje ofiary. na całe szczęście miałam jeszcze tonik, więc obyło się bez większego kwasu. 
  • totalnie nie radzi sobie ze zmywaniem makijażu wodoodpornego. ba, ma problem ze zmyciem niektórych mocniejszych szminek. 
Dowodem na to, że ten płyn lepiej się sprawdzi na wrażliwych-suchych skórach są moje ostatnie doświadczenia z peelingiem na bazie kwasu migdałowego - moja japa podrażniona i złuszczająca się jak jaszczureczka zniosła demakijaż o wiele lepiej i odczucie tłustości nie było tak przykre.

Są również zalety, do których nie mogę się przyczepić, nawet gdybym bardzo chciała - płyn nie szczypie i nie podrażnia oczu, co wcale nie jest takie oczywiste w tej dziedzinie :D Na soczewkach też nie zrobił większego wrażenia - ale zaznaczam, że używam jednodniowych, więc i tak nie robi mi to różnicy. 
Na plus zdecydowanie można zaliczyć solidną klapkę z mocnym zatrzaskiem, o dziwo mechanizm ten jest przyjazny długim paznokciom. Jest też wydajny, co w moim wypadku było dość uciążliwe i musiałam się zmuszać, żeby go zużyć i z ulgą wyrzucić. 

+++

Fuck-up Neostrady, dzwonię na infolinię i tym moim przechlano-zachrypniętym głosem proszę o pomoc. Gadka szmatka, eliminujemy wszystkie możliwe trudności na drodze centrala-mój komputer, konsultant w nadmiarze szczerości przyznał mi, że ma obowiązek zachwalania Internet Explorera jako "bardzo dobrej przeglądarki", że z drugą generacją Liveboxów faktycznie są duże problemy i "aktualizacje softu wychodzą praktycznie co tydzień", a na sam koniec podziękował mi za rozmowę, jakbym to ja mu pomogła rozwiązać jakiś problem. Kocham, kocham infolinie. 


Uwielbiam mężczyzn w niemal każdej formie i emanacji rzeczywistości. 

Może muszę doprecyzować - uwielbiam na mężczyzn patrzeć i najlepiej żeby w tym czasie milczeli, bo jak otworzą te swoje otwory gębowe i zaczynają wydawać dźwięki, to najczęściej się okazuje, że jednak są totalnymi zjebami. 

Dlatego uwielbiam zaspokajać moje męskie potrzeby estetyczne (że co ja właśnie napisałam?!) w komunikacji miejskiej, gdzie siłą rzeczy człowiek a) jest mocno unieruchomiony oraz b) raczej milczy. Pozwalam sobie codziennie na wiele jednorazowych zadurzeń, a gdy wspólna podróż trwa dłużej niż 5 stacji metra, to na ogół zdążę wymyślić imiona dla trójki naszych dzieci. Lub inne mniej grzeczne rzeczy, o których już mi tu nie wypada pisać. 

Co mnie jednak niepokoi - jestem coraz starsza, a ja nie wyrastam z tęsknych spojrzeń do młodych chłopców, takich świeżo upieczonych studentów (w drugą stronę to skala nie ma końca). Po prostu zaczynam czuć się głupio, gdy myślę "ale ciacho" o tegorocznych maturzystach. I mean, to już 5-6 lat różnicy. 

Starzenie się boli. 
Opowiadanie obrazami dawno przestało być zarezerwowane dla filmowców. Więc oto moje krótkie podsumowanie ostatnich tygodni. 

Historia #1







Historia #2, jak to pracowałam na planie teledysku Divines.






Piękny sweter w jelenie!


Taka ze mnie wizażystka, ehe. 



Historia #3 Jak z Martą robiłyśmy mi zdjęcia.



Efekty wkrótce będą opublikowane.

#4 w sumie bez historii, same randomowe obrazki





Jest jeszcze kilka ulic w Warszawie z gazowym oświetleniem.


Pies mojej szefowej przestał na mnie warczeć.



Bez samojebki w lustrze się nie liczy.


Hasło roku.
Z września i października, razem trochę się tego uzbierało i wymagało podzielenia na kategorie. Zapraszam :)

Ryj:
kwc.wizaz.pl
Avon, Clearskin Głęboko oczyszczająca maseczka przeciw wągrom - jestem fanką maseczek w tubkach i nie za bardzo rozumiem, skąd trend na niby jednorazowe saszetki. Wychodzi drożej, a jedyny sens stosowania maseczek wynika z konsekwencji i regularności. No trudno, ja tu nie rządzę.
Wychodzę z założenia, że sama maska bez żadnego wspomagania nic nie wskóra przy mocno zanieczyszczonej cerze, więc nie oczekuję, że po jednym zastosowaniu wągry zrobią "adios" i się ulotnią. To jest grubsza robota, więc bardziej realne oczekiwania moim zdaniem należy ograniczyć do oczyszczenia i wygładzenia skóry z bieżących problemów. Z tym maseczka radzi sobie jak na mój gust całkiem nieźle. Nie aż tak, żebym była zszokowana efektami i nie poznawała się w lustrze, ale i tak jest fajnie.


Hydrolat z zielonej herbaty, ZSK - obecnie nie ma go w ofercie Zrób Sobie Krem, więc wesprę się opisem z Biochemii Urody: działa działa antybakteryjnie, lekko ściągająco, antyoksydacyjnie, walczy z wolnymi rodnikami i wspomaga ochronę skóry przeciw promieniowaniu UVB/UVA; chroni komórki skóry przed zniszczeniami powodowanymi przez promieniowanie UV. Posiada własności antyzapalne i łagodzące; zmniejsza podrażnienie, łuszczenie i zaczerwienienie.
Na początku używałam go tylko do rozrabiania glinek, potem postanowiłam ograniczyć swoje zasoby kosmetyczne i poleciał na pysk również jako tonik. Nie mam mu absolutnie nic do zarzucenia, sprawował się w tej roli poprawnie i dobrze łagodził zaczerwieniania i podrażnienia związane z codziennym myciem i/lub okresem. 


Krem nawilżający z dynią Organique - próbka 2 ml. Wszyscy się zarzekają, że maleńka próbka nie daje możliwości poznania produktu, ale po tej konkretnej wiem jedno - z dyniowym kremem to ja zdecydowanie nie chcę się dalej zapoznawać. Podobno nawilżający, a ściąga pysk jak szare mydło i twarda woda (może to był zapowiadany efekt poprawy napięcia skóry?). Podobno chroni przed odparowaniem wody i tworzy aksamitny film - ja bym to nazwała maską, przez którą dosłownie ciężko mi było ruszać twarzą (taka wersja soft zaschniętej glinki). Miało być tak pięknie, a teraz aż nie chce mi się wierzyć, że zmusiłam się do użycia tego 3 razy. 



tolpa.pl

Nawilżający krem-żel odprężający pod oczy - odkupiony na jakiejś wymiance. Bardzo chciałabym napisać o nim coś więcej, ale wzbudził mnie we ledwo-ledwo letnie uczucia. Z drugiej strony ja i wszelkie kosmetyki pod oczy przechodzimy ze sobą ciężkie romanse, więc może nie powinnam być tak sroga w ocenie. Z zalet: lekka konsystencja, szybko się wchłania i tworzy ładną bazę pod korektor. Psychopatycznie pilnuję aplikacji, żeby takie kremy nie dostały się do oczu (ach ta migracja w czasie snu), ale nigdy nic nie wiadomo - produkt Tołpy niczego nie podrażnił i chwała mu za to (wyglądam dostatecznie koszmarnie bez korektora, ostatnie czego mi do szczęścia potrzeba to opuchlizna).
Odczucia nawilżenia opisałabym jako wystarczające, ale w moim wypadku to za mało. Obietnice tyczące się rozjaśnienia cieni moim zdaniem nie zostały spełnione - cóż, tej genetycznej fuszerki prawdopodobnie już nic nie ruszy, więc równie dobrze mogłabym oczekiwać, że krem rozwiąże problem wojen i głodu.
Dla Tołpy jak zawsze plus za opakowanie, fajny skład i całkiem przyjazną regularną cenę (przyjazne, bo młodsza się nie robię i poważnie myślę o tym, że w przypadku oczu czas sięgnąć po marki selektywne). 




Cielsko:
avonshop.co.uk
Avon Naturals, Truskawkowy scrub do ciała - Avon ma w swoich katalogach wiele kuriozów (przyznajcie się, uwielbiacie je przeglądać!), ale w serii Naturals jest ich chyba najwięcej. Potrzebowałam kiedyś peelingu i scedowałam obowiązek zakupu na mamę. Tubka o pojemności 200 ml zawiera coś, co może peelingiem było w poprzednim wcieleniu. Albo to ja jednak jestem tępa i jednak "body scrub" to nie to samo co "peeling"? Niech mnie ktoś oświeci!
Jedyną zaletą tego produktu jest przepiękny, mało chemiczny zapach chupa-chupsa o smaku mleczno-truskawkowym. Taki shake, lubię te klimaty. I to by było na tyle. Konsystencja gęstego kremu jest dość upierdliwa w wyciśnięciu z (całkiem miękkiej) tubki już na początku użytkowania (pod koniec klasyka, czyli wszechstronne bicepsa pod prysznicem). Drobinki malutkie i dość delikatne - już moje zdzieraki do twarzy są ostrzejsze, a wobec tych do ciała dopiero mam wygórowane wymagania. Jeśli mam na siłę jeszcze czegoś się dopatrywać, to dzięki obecności parafiny (oh yeah), całego szeregu silikonów (mmm), odrobiny masła shea i protein mleka skóra jest po użyciu "nawilżona". Nie korzystałam z tych balsamów pod prysznic Nivei, które ostatnio zalały blogostrefę, ale podejrzewam, że dają podobne odczucia. Nieszczęśliwy avonowy wyrób najlepiej podsumuje jedno z ulubionych powiedzonek S., - o chuj ci chodzi. Ani to zdziera, ani nawilża w zdrowy sposób. Polecam unikać.


Gillette, Satin Care, Żel do golenia do skóry wrażliwej z aloesem - gdybym była copywriterem piszącym teksty żeli do golenia, prawdopodobnie już po 3 dniach przeżyłabym ciężkie załamanie nerwowe. "Zmień golenie w przyjemny i odprężający zabieg pielęgnacyjny" - taa, jasne. Nic tak nie relaksuje jak każdorazowe postanowienie, że następnym razem tak nie zarosnę i nie zamienię się w Sasquatcha. Yhym, taaa.
Bardzo lubię wszelkie męskie kosmetyki do golenia, bo tworzą sztywną i długo utrzymującą się pianę (czy tylko w mojej głowie zabrzmiało to tak zbereźnie?!). Damskie sprawiają wrażenie, jakby wstydziły się przed samymi sobą, że zaraz dotkną owłosienia. Na całe szczęście żele Satin Care, w tym wypadku do skóry wrażliwej, do tej kategorii nie należą. Dobrze się pienią i spełniają swoje zadanie (które w końcu nie jest nie wiadomo bóg wie jak skomplikowane). Cena odstrasza, bo to chyba najdroższe na rynku (jeśli mnie pamięć nie myli), ale jeśli tak jak ja zasilacie Sasquatche ("hmm, goliłam się w tym miesiącu czy poprzednim?"), to trochę mniej boli.



Kudły:

Shock Waves, Pianka Superskręt z termo-ochroną nie za bardzo wiem, gdzie miałam głowę, gdy nabywałam ten produkt - podejrzewam, że w głębokiej, ignoranckiej dupie, bo niechybnie działo się to dwa lata temu (jak nie więcej). Dopiero niedawno się zorientowałam, że jest to rzecz skierowana do posiadaczek włosów już kręconych, które chcą wydobyć skręt. Dziwnym nie jest, że moje desperackie próby zakręcenia włosów na papiloty (olaboga!) kończyły się porażką - zwłaszcza, że pianka oferuje średni poziom utrwalenia (odpowiednia rycina symbolicznie przedstawia zaznaczone dwie kropeczki z czterech). Pomijając ten zupełnie nieistotny szczególik, jakim był brak pożądanego skrętu w tej sytuacji (oraz mojej całościowej nieznajomości produktów do stylizacji) piance trzeba słusznie oddać, że jest dość lekka, nie skleja czupryny, a wręcz dodaje fantastycznej objętości. Myślę, że na odpowiednich włosach i przy odpowiednich zabiegach kręcąco-falujących (no taka lokówka, proszę państwa) może dać całkiem niezły efekt.


Szampon oczyszczający z amlą, arithą i shikakai - widzę, że odnowiono etykietkę i zmniejszono pojemność - mój egzemplarz miał 400 ml, inną butelkę. Jako że dość konkretnie oczyszczał (zgodnie z zapewnieniem producenta, lol), stosowanie musiałam ograniczyć - pierwsze mycie tym szamponem, drugie innym, maks 2 razy w tygodniu. Dodajmy do tego lejąco-glutowatą konsystencję i nic dziwnego, że zużycie tej butli zajęło mi ponad rok (a koniec końców resztki i tak oddałam mamie). Oprócz zasadniczego oczyszczenia zauważalny był również efekt objętości bez spuszenia. Me gusta. 



http://www.e-apteka.co.uk

Szampon Bambino - swego czasu kupiłam szampon Babydream w celu czyszczenia pędzli, ale okazało się, że na moich włosach równie dobrze się sprawdził, a z moją chęcią do ciągłych testów stwierdziłam "ok, to kupię kolejny szampon dla dzieci, na pewno będzie zajebisty". Padło na Bambino produkowane przez Niveę (jezusku, jak to się trudno odmienia) w zawrotnej promocyjnej cenie 5,19 pln i z obietnicą łagodnej pielęgnacji włosów. Okazało się być tak delikatne, że moje grube włosy stanowczo zaprotestowały,  w końcu nie jestem dziecięciem z trzema cienkimi włoskami na krzyż. Resztę zużyłam zgodnie z planem do mycia pędzli i pod tym względem nie mam mu nic do zarzucenia.

Ponadto stał się cud i mogę wyjątkowo wydzielić osobno sekcję Kolorówka:


Yves Rocher, Lash Plumping Mascara - pisałam prawie 2 lata temu recenzję tego tuszu (ten w różowym opakowaniu), ale nie wiem gdzie miałam głowę, żeby tak komicznie go opisać. To moje drugie opakowanie, trzecie w kolejce grzecznie czeka. Zaczynam myśleć, że to jednak najlepsza maskara, jakiej kiedykolwiek używałam - myśl ta pojawiła się, gdy uzmysłowiłam sobie, że szczoteczka jest na tyle precyzyjna, że nie potrzebuję rzęs dodatkowo rozczesywać, a tusz niewzruszony trzyma się minimum 14 godzin. Zdecydowanie potrzebna będzie re-recenzja ze zdjęciami. 



Maybelline, Dream Fresh BB - myślałam, że nigdy się nie skończy. Wciąż go bardzo lubię, ale gdy mam tyle innych produktów do przetestowania, to wykańczanie jednego może być już frustrujące (na zasadzie "stary, przeżyliśmy razem świetne chwile, ale już naszedł twój czas"). Jeśli któregoś dnia mnie natchnie i zrobię grafikę ze stempelkiem "Olga poleca", to Dream Fresh dostanie taką ocenę jako pierwszy ;)



Moja pierwsza semi-profesjonalna robota na ćwierć-planie filmowym. W końcu dumnie jako wizażystka. Fajnie jest usłyszeć, że komuś podoba się efekt mojej pracy. Wokół stoją laski, zaglądają mi do kufra i dziwią się, ile można mieć tego stuffu; wyżalają się, że nie potrafią się malować, ja je pocieszam, że to kwestia treningu. 
Przychodzi coraz więcej statystów, w tym transek z kategorii cyber goth w pełnym rysztunku; ma więcej towaru na twarzy niż 10 dziewczyn wokół. Patrzy, patrzy i zaczyna się wykrzyczana konwersacja.
- O jezuuuu, masz pędzle Real Techniques!
- Przyleciały do mnie w piątek!
- Moje w środę! Są zajebiste!
- Wieeeeeeeeeeeeeem!

A potem przybiliśmy sobie piątki, jakbyśmy wcześniej razem te pędzle zamawiali. Totalnie mój ziomek.

Co do samych pędzli: póki co wiem, że zakup tych dużych był dobrą inwestycją*. Małych do-ocznych jeszcze dokładnie nie przetestowałam, ale wszystko przede mną i będę zdawać szczegółową relację. W sumie nie wiem, czy się bardzo polubimy - są bardziej kuleczkowe, a ja mimo wszystko wolę płaskie, języczkowe. I jak najmniejsze. 

* iHerb.com to naprawdę ciemny zakątek internetu, gdzie rabaty się łączą i przykładowo dają łącznie zniżkę z 65 do 49$, przesyłka gratis. no jak miałam nie kupić?!
Kilka notek wcześniej wspominałam, że rum radzi sobie z naprawieniem pokruszonego pudru. Otóż moja radość była przedwczesna – puder po kilku dniach w torebce obrócił się z powrotem w proch (widzi ktoś ten żarcik?). Specjalnie nie rozpaczałam, bo akurat w rosie trafiłam na promocję (taką porządną, czyli 50%) i po prostu nabyłam kolejny egzemplarz. Dzięki temu mogę dokonać tu rozwlekłej i zupełnie nikomu niepotrzebnej analizy. Szykujcie się!

tak wygląda puder pokruszony po raz drugi. smuteczek. stół upierdolony jak u znanego dziennikarza, mam dobre wzorce.

Cała sprawa dotyczy pudru transparentnego Miss Sporty. Trafił w moje chciwe łapska wiosną po definitywnym wykończeniu poprzedniego prasowanego pudru (jestem z siebie taka dumna, to jeden z nielicznych kosmetyków, który występuje u mnie solo!). Kryteria wyboru nie były wygórowane: ma być tanio, transparentnie, matująco i względnie dopasowane do potrzeb skóry mieszanej. Moje koleżanki z pracy dość ciepło wypowiadały się o Miss Sporty, a że do stracenia było 12 zł, to postanowiłam dać mu szansę.

I cóż tu dużo pisać, czasem warto jest posłuchać koleżanek z pracy i sięgnąć po naprawdę dolną półkę (najniższy poziom szafy xdd). Puder nie pyli mocno pomimo szczodrego szurania pędzlem, nie ciastoli się na pysku, matuje na długo (u mnie ponad 5 godzin, ale jak pisałam wiele razy, nie jestem pełnoetatową fabryką sebum). Spędził ze mną całe wakacje współpracując wzorowo z filtrami. Ba, na sesjach w szkole używałam go przy ostatnich poprawkach, chociaż miałam do dyspozycji cały przekrój pudrów MUFE (na początku bardziej z wygody, w ferworze walki wolę nie mieć w zasięgu ręku sypańca w obawie przed wypieprzeniem go na podłogę). A co najważniejsze, dobrze reaguje z podkładami. Nie odnotowałam podejrzanych zmian koloru, zbierania podkładu z miejsca i tym podobnych niewesołych historii. Nie jestem mocno podatna na czynniki komodogenne, więc cóż, nie jestem wiarygodnym źródłem informacji - niemniej wyskakujących czasem krostek nie utożsamiam z używaniem tego pudru.
Producent informuje na opakowaniu - oczywiście po angielsku, dokonałam swobodnego tłumaczenia - że puder zawiera mineralny kompleks, który wzmacnia kontrolę nad świeceniem, naturalne emolienty znane z właściwości nawilżających oraz pomaga walczyć z wypryskami. Cokolwiek by to wszystko nie znaczyło, obietnice dotyczące "non greasy matte finish" są spełnione.

Jak widać na poniższej RYCINIE, puder jest zabezpieczony folijką i gąbkowym pierdolnikiem, którego do aplikacji użyć się nie da.



Generalnie w tym miejscu powinnam skończyć recenzję, ale przy całej sympatii, jaką mam dla działania i efektów tego sympatycznego pudru, jest jedna rzecz, o której nie da się nie wspomnieć, a mianowicie opakowanie.

po lewej - efekty walania się po kosmetyczce przez 5 miesięcy

*uwaga, tu mój biedny mózg zaczyna produkować za dużo treści*

Widziały gały co brały za te 12 zł, a mój próg bólu estetycznego jest zadziwiająco wysoki, niemniej tego opakowania nie da się nazwać specjalnie praktycznym, a co dopiero ładnym (tak, mam czasem potrzebę używania czegoś ładnego). Napisy ścierają się bardzo szybko (co w sumie da się przeżyć, przecież wiem co kupiłam), zawias sprawia wrażenie pracującego na słowo honoru (jakoś nie pękł, co mnie bardzo dziwi), a zatrzask jest zdecydowanie zbyt mocny (niby nie wiadomo, co z dwojga złego lepsze, zbyt mocny czy luźno latający). 
I ten ohydny kolor... Mało jest odcieni, które by budziły we mnie taki wstręt, ale ten baby blue zdecydowanie do nich należy. Mam taką wizję: zajdę w ciążę (właśnie wykazałam się wyobraźnią na poziomie Tima Burtona na potrójnym kwasie, proszę to docenić), usg wykaże syna, rodzina i znajomi będą kupować prezenty i powielać wzory kulturowe związane z kolorystyką akcesoriów, w związku z czym mój dom zaleją tony śpioszków w tym paskudnym baby blue, a ja przedwcześnie oszaleję. Snobką nie jestem (chociaż mam predyspozycje), ale jeśli mam być szczera, to czasem wstyd mi wyjmować taką puderniczkę w miejscu publicznym chociażby do szybkiego sprawdzenia stanu japy w lusterku*. Potem sobie myślę "Olga, don't be ridiculous, who cares" i jakoś leci. Prawdę mówiąc, beznadziejnie (zarówno pod względem designu, jak i trwałości) wyglądające puderniczki to powszechny problem - ostatnia nowość Loreala, słynny Lumi Magique z tym przezroczystym wieczkiem wygląda niepokojąco nietrwale. Szczytem wszystkiego były dla mnie pudry rozświetlające Mary Kay - prześliczne tłoczenia upakowane w kolejnym bazarowym plastiku. Serio, nie da się pudru upakować w czymś, co łączyłoby estetykę z wygodą?

Oczywiście można teraz zacząć nową dyskusję - czy opakowanie tak naprawdę jest ważne lub rzucić złośliwymi uwagami z serii "jak masz taki estetyczny ból dupy, to kup sobie Terra Ora i używaj jej w metrze, żeby wszyscy widzieli". Nie o to mi chodzi. Wystarczy zrobić szybki przekrój szminek - nawet przy tych najtańszych producenci starają się (z różnym skutkiem), żeby z ich używania uczynić prawdziwą przyjemność (odwołam się do archetypu pomadko-błyszczyku Celii, który po solidnej szkole życia w mojej kosmetyczce cały czas wygląda jak solidne cacko za zdecydowanie więcej niż 10 zł). A z mojego doświadczenia wynika póki co wynika, że najlepszym opakowaniem dla pudru prasowanego był kartonik z magnetycznym zapięciem.

edit z 28.10.2013 - w dwa tygodnie po moich narzekaniach pudry pojawiły się w nowych, różowiutkich opakowaniach. tyle narzekania na darmo! :D


*znajdą się zaraz znawcy savoir-vivre, że w ogóle nie wypada poprawiać makijażu przy ludziach. ja bym polemizowała, puder lub szminka/błyszczyk nie są takie straszne. kiedyś siedziałam pod ostrzałem latających we wszystkie strony paznokci, które jakaś starsza pani postanowiła obciąć w autobusie cążkami. ciężko to przebić, ale czekam na wasze historie.

+++

Chyba nigdy o tym nie wspominałam, ale mam małego przyjaciela, osiemnastoletnią kotkę. Tak, dobrze widzicie - Tina skończyła w sierpniu 18 lat. Zastanawiam się nad wyprawieniem poważnej imprezy. Ja, Tina i brwi upodabniające mnie do Breżniewa pozdrawiamy was z centrum dowodzenia, a teraz idę dalej cierpieć z powodu anginy.


Lubię często o sobie myśleć jak o jednostce w pełni autonomicznej, ogarniętej, niepierdołowatej i życio-odpornej. Można to sobie dowolnie interpretować, dla mnie podstawowym wyznacznikiem rzeczonej niezależności jest umiejętność samodzielnego otworzenia słoika w mniej niż 5 minut. Dziś rano byłam z siebie szczególnie dumna – słoik poddał się mojej mocy sprawczej już za pierwszym razem i bez większych problemów. Od razu poczułam się zajebistsza o 30% i ochoczo wpakowałam dżem na kanapki.  


I wszystko byłoby naprawdę super, gdybym zgodnie z zamierzeniem otworzyła dżem, a nie buraczki. Jakie życie taki rap, jaki człowiek takie porażki. 
Przyznam się szczerze - w mojej łazience produkty do oczyszczania ryja schodzą wolno, bo w ciągłym użyciu mam dwa, jak nie trzy, ewentualnie osiem (no dobra, żart) kosmetyków. Po jeden sięgam rano, po drugi wieczorem, co wynika nie tyle z mojej fanaberii, co fochów mojej skóry. Jest płytko unaczyniona, więc rano muszę się cackać z nią jak z jajkiem, żeby nie mieć potem przez pół dnia rumienia (zaczerwienione policzki podświadomie krzyczą "walnij tu więcej podkładu, o tak, dokładnie tyle, ile normalnie byś wykorzystała przez 3 dni!"). 
Przez okres leczenia retinoidami (ehehe, jestem bezlitosna i będę wałkować temat do końca życia) moje ryło przyzwyczaiło się do delikatnego oczyszczania Cetaphilem i Physiogelem. Produkty te wielbię nad życie i polecam je nawet tym, którzy ich nie potrzebują, ale gdy rok temu wyprowadziłam się z domu i musiałam ponosić wszelkie koszty z tym związane (taaak, wielkie zdziwienie, że trzeba sobie kupić jedzenie, papier toaletowy i proszek do prania), wydatek 40 zł na flaszkę Cetaphilu przestał być nagle taki niezbędny (moi rodzice mieli ze mnie niezły brecht, gdy postanowiłam wrócić, no cóż, inaczej bym nie opłaciła szkoły). Poszukiwania tańszego zamiennika Cetaphilu doprowadziły mnie na najniższą (dosłownie) półkę w SuperPharmie, gdzie stała sobie cała seria Ulga dla skóry wrażliwej. Powiedzieliśmy sobie "hejka" i tak rozpoczęła się moja znajomość z kremowym olejkiem myjącym. 

jak kunsztownie zamoczona i zniszczona cena!
Olejek powstał dla skóry wrażliwej, suchej, swędzącej i szorstkiej. Nie żebym taką miała, ale coraz częściej doceniam kosmetyki pozbawione zbędnych dodatków pełniących rolę ozdobników. Warto docenić opakowanie - flaszka o pojemności 200 ml nie grzeszy może fikuśnym designem, ale powiedzmy szczerze, nie z tym nam się Ziaja kojarzy. Za to ktoś mądry pomyślał, żeby skorelować konsystencję olejku, wielkość otworka i miękkość butelki w taki sposób, żeby a) nie wylewać za dużo produktu jak i b) nie potrzebować Strongmana do wyciśnięcia chociaż odrobiny. Niby takie oczywiste, a nie wszyscy o tym pamiętają. 



O co właściwie chodzi z tym "kremowym olejkiem"? Otóż jest tak: kosmetyk ma biały kolor i lekko lejącą konsystencję, ale w dotyku jest jak olejki myjące z Biochemii Urody (lepszego porównania nie znalazłam). Nie pieni się, nie ściąga skóry - jeśli nie jest się przyzwyczajonym do tak delikatnego działania, można odnieść wrażenie, że w sumie nie czyści (miałam tak na początku z Cetaphilem), ale tonik rozwiewa wszystkie wątpliwości. 
Używałam olejku głównie rano do zmycia nocnych zanieczyszczeń, ale czasem wieczorem zmywałam nim resztki makijażu. Zgodnie z ostrzeżeniem na opakowaniu nie stosowałam go w okolicach oczu, ale jak przystało na niezdarę, czasem trochę się wlało do oka - nie odnotowałam wtedy pieczenia, co uważam za sukces (ile już produktów do oczu miało być delikatnych, a piekło jak skurwysyn, to nie da się zliczyć). Zgodnie z oczekiwaniami po użyciu moje szlachetne oblicze było oczyszczone, ale niepodrażnione. To też sukces.

Cena jest niezwykle przyjemna - wówczas w promocji zapłaciłam jakieś 8 zł, regularna na pewno nie przekracza 12. Olga daje swój Znak Jakości i poleca. 
Znacie jakieś inne dobre i tanie czyściki?

Bardzo, bardzo rzadko się zdarza, żeby jakiś kosmetyk wkurzył mnie tak bardzo, żebym go porządnie obfociła i poświęciła mu osobny wpis. Niepełnoletnich i wrażliwych na międolenie brzydkiego słownictwa uprasza się o opuszczenia bloga. 
Na początek komentarz obrazkowy:

co za paskudny błąd językowy, takie już znalazłam w internetach
Zaczyna się niewinnie - robi się zakupy na allegro, a że już i tak jest jeden koszt wysyłki, to sprawdza się calutki asortyment sprzedawcy, bo a nuż coś fajnego się znajdzie (coś z serii "szminka Revlon za 9zł", ja jebię, serio, skąd oni je biorą?!). 
Trafia się na odżywkę do włosów za 5 zł, czyta opis producenta i odnosi się wrażenie, że oto odnalazło się przypadkiem drogocenny brylant w szambie pod Wąchockiem. 
To wam pokażę ten brylancik, psia jego mać. 


Tara Smith jest brytyjską fryzjerką, która zamarzyła o tym, żeby wszyscy byli szczęśliwi od używania jej wegańskich kosmetyków. Powinna była zapalić mi się przynajmniej pomarańczowa lampka, że na MakUpAlley wówczas była recenzja tylko jednego produktu (jakiegoś szamponu). Ale nie, zaślepiona optymistycznie zieloną, pękatą buteleczką popełniłam zakup. 
Odżywka miała za zadanie nawilżyć zarówno suche włosy jak i skalp - co też powinno mnie było zaniepokoić (już za długo żyję przecież, żeby komukolwiek wierzyć, że odżywka nałożona bliżej niż 5 cm od skalpu nie zrobi mi tragedii na tym zakutym łbie). A miały za to być odpowiedzialne olej z awokado, oliwa z oliwek i niechybnie jakiś ekstrakt z alg - dla ciekawskich podrasowane zdjęcie naklejki informacyjnej. 



Skład odżywki zobaczyłam dopiero w domu - nie należę do ortodoksyjnych zwolenników pielęgnacji naturalnej na pierdylion procent, włosomaniactwo mi przeszło, ale mimo wszystko nie mam tak do końca wyjebane na to, czego używam. Obiecują mi tu cuda wianki (wzięli przykład z Kononowicza): że nie ma parabenów, sles, glikoli, ftalanów, pegów, sztucznych zapachów i barwników, a na sam koniec jebnęli, że nie ma również substancji pochodzenia zwierzęcego. No kurwa, nic tylko kupować zapas do schronu atomowego, a producentowi dać pokojowego Nobla! Czemu państwo tego nie dotuje!
Ok, łapiecie klimat.

Wzięłam Tarę na randkę pod prysznic (och, to miało tak brzmieć) i przeżyłam pierwszy szok, gdy po otwarciu moja rzekomo pozbawiona sztucznych zapachów odżywka roztoczyła "aromat" godny samochodowej choinki. Nie wiem jak wy reagujecie na odświeżacze do aut, mi nawet te najlepsze capią tak niemiłosiernie, że podróż ze świeżą choinką kończy się dla mnie bólem głowy. Ale gdybym miała do wyboru podróż z odświeżaczem, a odżywkę, to wybrałabym podróż. Zapach porównałabym może jeszcze do cytrynowego Domestosa - przy czym Domestos w tym porównaniu nabiera cech eleganckich perfum. Jedna wielka FUJKA.

Dobra, nie takie rzeczy się robiło, ładuję to na łeb. Nie daję się nabrać, skalp omijam. Konsystencja całkiem spoko, niemniej wyczuwam, że włosy reagują dość dziwnie, są cały czas szorstkie w dotyku. Zmywam odżywkę, pozwalam włosom wyschnąć jak zawsze iii... I nadziwić się nie mogę, że moje grube, gęste włosy tuż po umyciu wyglądają jak tania peruka, którą ktoś wyciągnął ze śmieci po imprezie (w sensie nie wiem czemu ktoś miałby nurkować w śmieciach, ale przyjmijmy, ze to był bardzo dobry powód). Oklapnięte na górze, na dole spuszone (za to akurat należy się medal, bo myślałam, że to u mnie niemożliwe), od razu wyglądające na brudne (takie 5 dni). 
Tu jest moment na dygresję - tak, wiem jak zachowują się włosy po zmianie pielęgnacji i np. wyeliminowaniu silikonów. To nie był taki przypadek. 
To był przypadek użycia totalnie gównianego produktu. Nie mam pojęcia, na jakich włosach to by dało dobry efekt, jeśli z moich zdrowych zrobiła się taka masakra. 
Żeby nie być gołosłownym, jeszcze składzik. Bardzo dociekliwi będą musieli sobie zdjęcie obrócić, ale na tyle, na ile się nie znam, to "najgorsze" w tym wszystkim są sulfaty i alkohole. 



Jako że nie należę do ludzi małej wiary i pozwoliłam sobie na myśl "kurde, a może to wina szamponu"?", postanowiłam dać odżywce jeszcze jedną szansę. Skończyło się tak samo. 
Resztę, jakieś 80% butelki, zdecydowałam się zużyć do golenia nóg. Dawno nie miałam tak podrażnionej skóry. 
W tym całym wkurzeniu nie chcę wyjść na jakąś pindę - mój świat nie zawalił się, bo "naturalne i organiczne" składniki (a nie skład, rozróżniam te dwie rzeczy) zrobiły moim włosom krzywdę. Nawet nie jestem zła o stratę tych 5 zł, jakie wydałam na odżywkę (wiecie, złote moneeeeety, trololo). Jestem wściekła na siebie, bo dałam się złapać (nie pierwszy raz) w sidła taniej, mainstreamowej eko-propagandy. I dostałam kosmetyk tak chujowy, że na swój sposób podziwiam producenta, że nie zapadł się ze wstydu pod ziemię (z drugiej strony firma nie ma fanpejdża na FB, o czymś to świadczy, nawet ten szlachetny blog ma!). 
Zastanawiam się teraz - może sprzedawca z allegro zaoferował mi felerny, przeterminowany produkt. Nawet znalazłam na opakowaniu coś, co powinno być datą produkcji - niestety, Tary Smith na checkcosmetic.net nie uświadczycie. Już nie wiem, nie wnikam, Feed The Root Conditioner z ulgą ląduje w koszu, ja wracam do moich drogeryjnych silikonów i wszyscy są szczęśliwi. 

+++

Z tego całego zła aż wróciłam do krótkiej grzywki. Zdążyłam zapomnieć, że dodaje mi +100 do bycia totalnym badassem. Tylko brwiami znowu trzeba się obsesyjnie perfekcyjnie zajmować. Cóż, przeżyję.

+++

Obawiam się, że to bawi tylko mnie i ewentualnie ludzi, którzy znają bohatera tej historii.
Piątek, godzina 17, jedziemy z moim Szanownym Ojcem przez nasze podwarszawskie miasteczko. Korki takie, że głowa boli, ale cóż, zakupy same się nie zrobią. Ojciec opiera głowę o rękę w geście klasycznego facepalmu i cedzi przez zęby:
- Co za maniana...

Innym razem stwierdził, że nie warto inwestować w lokaty bankowe, tylko narkotyki. "Pamiętaj Olga, żeby były dobrej jakości".
Co jak co, ale charakter to odziedziczyłam po nim w całości.

+++


Old but gold.

I'll be fine once, I get it.


+++



Kolejne rozczarowania doprowadziły mnie i D. do konkluzji, że do jakichkolwiek trwałych relacji stworzone nie jesteśmy (może i jesteśmy, ale inni nie mogą się z nami skorelowac), życie nas zaskoczy i prawdopodobnie skończymy tworząc patchworkową rodzinę - ja urodzę dzieci W., bo on jako gej i tak ma mało opcji na potomstwo (lepsza ja niż nic), D. wpadnie i nawet nie będzie wiedziała z kim. Do tego będzie dużo kotów i miłości. Według mnie brzmi świetnie. 

Składam hołd aktualnemu królowi internetów.



Bohaterem - jakby, do jasnej anielki, wygrał wojnę albo coś w ten deseń - dzisiejszego lakierowego wydania jest Sexy Divide ze stajni Essie. 
Kupiłam go trochę bez namysłu rok temu i bardzo się cieszę, bo mam teraz zajawkę na ciemne pazury. Niestety nie jest tak cudny w aplikacji jak inni jego bracia - czasem się smuży jakby chciał normalnie wyglądać, a nie mógł. W dodatku ma dziwną tendencję do wchłaniania wszystkich topów - sam z siebie po aplikacji ładnie błyszczy, dla ochrony i przedłużenia tego blasku kładę topa, a tam co? Nagle tak jakoś się bardziej matowo robi niż błyszcząco. Dziwne rzeczy, nie potrafię tego do końca opisać. 



Serduszka też potrafię dodać, co mam sobie żałować!

Trwałość oszałamiająca - zdjęcia robiłam po 5 dniach intensywnego noszenia (ok, bez przesady, nie piorę na tarze kalesonów, ale dużo stukam w klawiaturę). Na żywo nawet tego minimalnego starcia końcówek nie widać. 
W słońcu wychodzą z niego maciupcie drobinki, chociaż na zdjęciach wygląda na krem. Fanki ciemnych fioletów będą zadowolone. 

jakie ja mam krzywe palce, ło jezusicku

Inne rzeczy warte uwzględnienia - nie barwi płytki, przy zmywaniu nie barwi paluchów. Cenimy to sobie.  

+++

Uprzejmie donoszę, że rum bardzo dobrze sobie radzi w naprawianiu pokruszonego pudru. Nie zauważyłam, żeby po tej operacji produkt na twarzy zachowywał się jakoś inaczej - chociaż ja zdecydowanie nabrałam akcentu przy wymawianiu wszelkich arrrr (taki ze mnie pirat). 

+++

Bardzo, bardzo powoli się ogarniam. Mam mikrodepreszkę po zakończeniu szkoły - nie wierzę, że to już koniec, nie wierzę że zdałam i mam dyplom wizażysty (JA!). Nie żeby to jakoś mnie definiowało, ale brakuje mi jeszcze wsparcia osób, którego znają się zdecydowanie lepiej. 

W związku z jesiennymi porządkami* postanowiłam przejrzeć swoje małe zapasy półproduktów i wymyślić, co zrobić z tymi, na które powoli przychodzi już czas. Z tym wymyślaniem to u mnie słabo, bo choć chęci są, to w sumie musiałabym drugie tyle produktów dokupić, aby uzyskać jakiś fikuśny krem. Gdzieś z tyłu czaszki kołatały mi się myśli o wypasionym olejku do ciała, bo olejki wielbię ponad wszelką miarę. Fascynację pognębiły olejki z Pat&Rub (rewitalizujący kupiła sobie mama i strzeże go zazdrośnie przede mną i próbka rozświetlającego) i słynny cudak z Nuxe. Regularną wersję Nuxe mam, działa mi na twarzy cuda, marzę o złotej. Potem Smyk popełnił wpis o DIY rozświetlającym olejku do ciała. Jedna rzecz doprowadziła do drugiej i powstał Potwór.

Zebrałam półprodukty, które chciałam zużyć, znalazłam małe naczynko żaroodporne, podrapałam się w głowię i zaczęłam działać. Koniec końców z oryginalnego przepisu Smyka wspólnym elementem jest tylko masło shea, które w czystej formie totalnie mi nie podeszło. Co jeszcze wlałam? Resztki oleju kokosowego, oleju z orzechów macadamia, resztki skwalanu, odrobinka zagęszczonego aloesu (to tak żeby bardziej się czuć jak czarownica). Oliwa - najtańsza z Carrefoura (mamy w kuchni mnóstwo różnych specyfików, ale od kiedy przez przypadek wzięłam do smażenia naleśników cudowny olej mojego ojca kosztujący 60 zł za flaszkę, to mam bana na zbliżanie się do butelek, taka sytuacja). Potem się rozochociłam niczym rasowy psotnik i dolałam jeszcze trochę oleju lnianego. Nie miałam odpowiednich olejków zapachowych (ostał mi się tylko pichtowy, ale gdzie to lać do takiego cuda, błagam), więc poszłam po najmniejszej linii oporu niczym Rambo albo inny Chuck Norris  i dolałam waniliowgo (pardon, wanilinowego) zapachu spożywczego (mając nadzieję, że moja skóra nie zareaguje wścieklicą, skoro został zaprojektowany do użycia w żołądku). Na sam koniec zatarłam rączki i zamiast brokatu dodałam miki - cholerstwa są tak wydajne, że nawet gdyby całe przedsięwzięcie nie wypaliło, to nie byłoby szkoda.

Efekt końcowy?

Tytułowy POTWÓR.




Po pierwsze - wiedziałam doskonale, że nie zrobię z tego suchego olejku, ale byłam ewidentnie zbyt hojna w kwestii oliwy. Co się z tym wiąże - mizianie się tym jest przeboskie, niemniej Potwór słabo się wchłania. Stosowanie tego rano jest wręcz niemożliwe, chyba że miałabym godzinę wolnego czasu na paradowanie w samych galotach i schnięcie. A że tak nie jest, to Potwór leci do użytku tylko wieczorem. 

Po drugie - mogłam dodać więcej sztucznego zapachu, bo oliwa i tak uderza w nozdrza jako pierwsza. Potwierdzone, że zapach spożywczy nie szkodzi skórze ;)

Po trzecie - miki są tak drobniutkie, że ich dyspersja (ahaha, mądre słowo, nie?) w roztworze wygląda przepięknie, niemniej końcowo po roztarciu na skórze nic nie widać. Całe rozświetlenie zostaje mi ewentualnie na rękach. Fail po całości :D Dosypałam towaru całkiem sporo, więc jak wpadnę w przyszłości na podobny pomysł, to zaopatrzę się jednak w brokat kosmetyczny. Miało być rozświetlenie, więc poszłam w złota z Kolorówki: sandy browngold earth i 24 karat gold. Jakby ktoś miał wątpliwości, to miki z Kolorówki są w pytkę, obsługa sklepu jest cudowna i rzeczowa, Olga poleca.
Aha, rzecz jasna miki opadają, więc przed smarowaniem się przypominam sobie stare dobre czasy z kursu barmańskiego i udaję, że flaszka z Potworem jest shakerem, no comments.

bling bling
Po czwarte - to chyba masło shea dąży dąży do powrotu do formy stałej, więc przy dłuższym niż 2 dni nieużywaniu wytrąca się specyficzny glut. Należy wtedy cierpliwie produkt ogrzać w ciepłej wodzie i sprawa gluta sama się rozwiązuje (gdyby ktoś miał wątpliwości, to użyłam oleju kokosowego rafinowanego, więc to nie on się wytrąca).

Po piąte - ta mieszanka cudownie i długotrwale nawilża. Spokojnie wystarczy smarować się co drugi dzień wieczorem. Dla kogoś, kto nie miewa weny do codziennego nacierania się jest to rozwiązanie perfekcyjne.

Konkludując - Potwór wyszedł mi upierdliwy i odrobinę niepraktyczny, ale działa. I tego się trzymajmy. Obwieszczam siebie Samozwańczym Najgorszym Krętaczem Własnych Mazideł.
Ktoś jeszcze inny traci czas tak jak ja? Z jakimi efektami?


*poddałam się presji. w sumie każda okazja jest dobra do zrobienia porządków, ale po co się wysilać?
Po wczorajszych przeżyciach z podejrzanie dobrze wyglądającymi zdjęciami Hexx mnie uświadomiła, że miłościwie nam panujący Google wprowadził coś takiego jak autokorekta zdjęć. Pomysł trafiony dla użytkowników widmowego Google+, ale come on, nie po to jestę blogerę okołokosmetycznym, żeby okłamywać czytelników. Jak będę chciała wrzucić fotki swojego ryja po przeróbce, to tak zrobię. 
Prawdopodobnie większość z was już to wyłączyła, ale ja jestem zawsze do tyłu i postanowiłam poratować tych, którzy tematu też nie ogarnęli. Dzięki jeszcze raz dla Hexx za protipa :)

edit: sytuacja dotyczy tylko tych użytkowników, którzy uruchomili swój profil na g+. równie dobrze wychodzi na to, że wyjściem z sytuacji może być po prostu usunięcie tegoż profilu :D dzięki za rozwikłanie zagadki dla Zoili i Seraphase. jeśli coś komuś popieprzyłam, to przepraszam, uwstecznieni technologicznie tak mają. 

edit edita z listopada: shitstorm z ustawieniami trwa cały czas! ja już to przestałam ogarniać, ale potocznie krąży wersja, że Google ustawia domyślnie wszystkim swoim użytkownikom (także tym, którzy nie uruchomili G+) autokorektę. 

Krok pierwszy.
Logujemy się do swojego konta Google (tak, wystarczy przez bloggera tudzież gmaila).

Krok drugi.
Wchodzimy na stronę ustawień konta. Ja np. jestem oporna w znajdowaniu takich rzeczy, więc mych pobratymców informuję, że link wygląda tak: https://www.google.com/settings/plus

Krok trzeci.
Zjeżdżamy na dół (ale nie na sam dół) do globalnych ustawień zdjęć i znajdujemy coś takiego.

Krok czwarty.
Cały pic polega na tym, żeby odznaczyć pierdolnik, ustawienia same się zapiszą. Ta-dam! Takie z was hakery.

Jak zauważyła moja przyjaciółka, taka autokorekta byłaby bardzo przydatna w codziennym życiu (żeby każdy mijający nas człowiek widział nas o 50% lepsze, to brzmi kusząco).

A sprawcą całego zamieszania był drugi post o retinoidach. Z autokorektą był totalnie bez sensu.

czytam

favikona pochodzi z nataliedee.com. Obsługiwane przez usługę Blogger.

Labels

15 hair project 301 346 52 AA aknenormin alessandro algi alterra ambasada piękna anthelios antyperspirant arsenał grubasa artdeco aussie autokorekta avene avon babydream baikal herbals balea balm balm balsam do ciała balsam do ust bambino bandi bareMinerals batiste baza baza pod cienie baza pod lakier bb bb cr bb cream beauty blender beauty formulas beauty friends bebeauty beblesh balm beige nacre bell bella bamba benefit berlin berry love biały jeleń biedronka bielenda bio-essence Biochemia Urody bioderma biovax blizny blogerki blogger błędy błyszczyk boi boi-ing bourjois box box of beauty ból dupy brahmi amla braziliant brodacz brokat brow bar brwi BU bubel bubel alert buty carmex cashmere ce ce med cellulit cera mieszana cera wrażliwa cetaphil CHI chillout choisee chusteczki cienie cienie w kremie cień clinique clochee color naturals color tattoo color whisper cudeńko cycki czador ćwiczenia darmocha dax debilizm demakijaż denko depilacja dermaroller diy do it yourself dobre rzeczy douglas dove dream pure ducray dwufaza ebay edm eko kosmetyki elution essence essie estetyka etude house eveline everyday minerals eyeliner faceguard fail farbowanie farmona fekkai figs rouge filtr firmoo fitness flora floslek fluid fridge fridge by yde fructis fryzjer galaxy garnier gillette glamwear glossy box glyskincare głupie cipki głupota golden rose google google analytics gratis h&m hakuro healthy mix hebe high impact himalaya hiszpania hm holiday hot pink hydrolat idealia ikea innisfree ipl iran isa dora isadora isana jillian michaels kallos kate moss katowice kącik kulturalny kelual ds kissbox kolastyna kolorówka koloryt konkurs konturówka korekta korektor korektor pod oczy kot kraków kredka kredka do brwi kredka do oczu krem krem do rąk krem do twarzy krem matujący krem na dzień krem nawilżający krem odżywczy krem pod oczy krem z kwasami kreska kutas kwas askrobinowy kwasy la roche posay lakier lakier do paznokci lakier do ust lakier do włosów lakiery teksturowe lancome laser lasting finish lawendowa farma lekarze lierac linkedin lioele lip balm lip lock lip pen lirene lista magnetyczna loccitane lodówka loreal lovely lumene lush łuk brwiowy łupież magnes makijaż manicure manuka Mary Kay marzenie maseczka maska maska do włosów maskara masło do ciała mat matowienie max factor maybe maybelline mężczyźni micel mika mikrodermabrazja miss sporty mleczko mleczko do ciała mocak mollon morze muzeum mycie mydło mydło naturalne nadwaga nail tek nails narzekanie natura officinalis naturalne składniki naughty nautical nawilżenie neem new leaf niedoskonałości nivea nivelazione nouveau lashes nutri gold oczy oczyszczanie odchudzanie odżywianie odżywka odżywka do paznokci odżywka do włosów off festival okulary olej olej arganowy olej kokosowy olejek olejek do mycia ombre opalanie opalenizna opener organique oriflame original source orofluido paleta magnetyczna palmers paski na nos pat rub patrzałki paznokcie pączek peel-off peeling peeling do ciała peeling do twarzy perfecta pervoe reshenie pędzel pędzle pharmaceris photoderm physiogel phyto pianka do mycia piasek piaski pierre bourdieu pkp plastry na nos płyn do demakijażu płyn micelarny podkład podróż pogromcy mitów policzki pomadka pomarańczowy porażka pr praca prasowanie propolis proteiny próbki pryszcze prysznic prywata przebarwienia przechowywanie przegięcie przemoc symboliczna przygody przypominajka puder puder transparentny purederm QVS real techniques regeneracja reklamacja rene furterer retinoidy revlon rimmel rossetto rossmann rozdanie rozkmina rozstępy róż różowe ryan gosling rzęsy sally hansen samoocena samoopalacz satynowy mus do ust Schwarzkopf scrub seacret seche vite sensique sephora serum serum nawilżające sesa shaun t shea shred sińce siquens skandal skin 79 skinfood skóra skóra wrażliwa sleek słońce słowa kluczowe socjologia soraya spf starry eyed stopy stylizacja suchy szampon sun ozon sypki szaleństwo szampon szkoda gadać szminka sztuka współczesna święta tag taka sytuacja tapeta tara smith tatuaż the body shop the face shop tołpa toni&guy tonik top tortury tragedia transki trądzik triple the solution truskawka tusz do rzęs twarz ujędrnienie under twenty usta uv vichy warby parker wąs weganizm wella wibo wieloryb witamina c wizaż wizażystka włosy workout wory wódka wtf wyrównanie wyszczuplanie wyzwanie yasumi yoskine yves rocher zachwyt zakupy zapach zdjęcia zenni optical zerówki ziaja złuszczanie zmywacz zmywacz do paznokcie zużycie zwiedzanie źródła odwiedzin żel żel do brwi żel do golenia żel do twarzy żel pod prysznic żel-krem życzenia